niedziela, 23 listopada 2014

George R. R. Martin - "Tuf Wędrowiec"

Tytuł: Tuf Wędrowiec
Autor: George R. R. Martin
Wydawnictwo: Zysk I S-ka
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 460
Ocena: 6/10

Opis:

Haviland Tuf jest podróżnikiem i rzetelnym, aczkolwiek drobnym międzygwiezdnym kupcem. Dzięki niezwykłemu splotowi zdarzeń staje się właścicielem wiekowego, długiego na wiele mil statku - bazy ziemskiego Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Zbudowany jako śmiercionośna broń, statek ów chroni sekrety zapomnianej dziedziny nauki. Funkcjonuje wystarczająco sprawnie, aby za pomocą inżynierii genetycznej i technik klonowania produkować dziesiątki tysięcy rozmaitych gatunków roślin i zwierząt - zarówno dobroczynnych, jak i niszczycielskich.
Ekscentryczny, ale zawsze postępujący zgodnie z zasadami etyki, Tuf postanawia zmienić profesję i mianuje się inżynierem ekologiem, używając zasobów statku-bazy do rozwiązywania problemów nękających rozliczne światy.


Recenzja:
Nazwisko George R. R. Martin kojarzy się jednoznacznie z Grą o tron. Ale Martin pisał książki na długo przed tym jak jego monumentalna saga stała się sławna na całym świecie – na długo przed tym wydawało je też wydawnictwo Zysk i S-ka. Tuf Wędrowiec po raz pierwszy został opublikowany w 1986 roku, pierwsze polskie wydanie to rok 1997 – wielu jego fanów nie było wtedy jeszcze nawet na świecie albo, jeśli już byli, dopiero uczyli się czytać. Martin już wtedy zdobywał ważne literackie nagrody i pisał książki budzące podziw swoim rozmachem, pieczołowitością, pomysłami fabularnymi i ciekawymi postaciami.
Tuf Wędrowiec to tak naprawdę zbiór uporządkowanych i powiązanych ze sobą opowiadań. Głównym bohaterem jest ekscentryczny kupiec Haviland Tuf, który wskutek splotu niecodziennych okoliczności wchodzi w posiadanie ogromnego, bojowego statku kosmicznego, skonstruowanego tysiące lat wcześniej przez Inżynierski Korpus Ekologiczny. Porzuca swój dawny, kupiecki fach (który swoją drogą nie szedł mu najlepiej) i postanawia (tym razem z większym powodzeniem) zostać inżynierem ekologiem. Mając w posiadaniu trzydziestokilometrowy statek, wędruje po kosmosie, odwiedzając kolejne planety (niektóre więcej niż raz) i w miarę możliwości służąc im pomocą (a warto nie zapominać o tym, że jest tylko skromnym inżynierem ekologiem, który co prawda jest właścicielem gigantycznego statku bojowego, ale ma jak najbardziej pokojowe zamiary, zwykle zresztą niedoceniane).
Haviland Tuf jest postacią charakterystyczną – posiada ogromne brzuszysko o wprost nieprzyzwoitych rozmiarach, pozbawioną włosów głowę, stadko kotów (no i oczywiście ogromny statek); do tego mierzy prawie dwa i pół metra wzrostu, ma bystry umysł, a jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Nigdy. Szczerze mówiąc, nie polubiłam Havilanda Tufa. Dział mi na nerwy za każdym razem, kiedy tylko otwierał usta, a wszystko przez jego jakże charakterystyczny sposób wypowiadania się, który polegał na konstruowaniu długich, formalnych i napuszonych zdań. W ten sposób nie wypowiada się żaden żywy człowiek, nie wypowiada się tak też postać papierowa. W każdym razie nie powinna. Ulubionym słowem Tufa jest „zaiste”. Zaiste ciężko znaleźć dialog, w którym by go nie wypowiadał. Martin chciał pewnie zabawić się z konwencją, tworząc takiego bohatera, ale wyszło mu średnio.  Haviland Tuf nie ma w sobie żadnej charyzmy, brakuje mu poczucia humoru, każde słowo bierze na serio i ma irytujący zwyczaj poprawiania swoich rozmówców oraz kpienia z ich możliwości intelektualnych i co najgorsze – nie ewoluuje. Zarówno na początku jak i na końcu książki można opisać go tymi samymi przymiotnikami.
Havilanda Tufa muszę więc uznać za największy minus tej opowieści. Czy to przekreśla ją całkowicie? Otóż nie. Ze wszystkich opowiadań najbardziej podobało mi się to pierwsze, w którym Tufa było jeszcze najmniej. Doskonale widać na nim, że Martin już wiele lat temu dojrzewał do napisania przewrotnej Gry o tron, w której żaden bohater nie może czuć się bezpieczny. Kolejne opowiadania podobały mi się już mniej, ale były na tyle ciekawe fabularnie, że mimo postaci głównego bohatera czytałam je z zainteresowaniem.
Martin nie bez powodu jest uznanym na całym świecie pisarzem. Tuf Wędrowiec to napisana z rozmachem space opera, która zachwyci wszystkich fanów s-fi i fantastyki. Nie można mu zarzucić braku pomysłowości, ten pan naprawdę ma godną pozazdroszczenia wyobraźnię. Myślę, że jego oddanych fanów nie muszę nawet zachęcać do sięgnięcia po tę pozycję – tym, którzy się wahają, mogę powiedzieć, że razem z Havilandem Tufem przeżyją niesamowite przygody (chociaż przy okazji na pewno niejednokrotnie przewrócą oczami, gdy enty raz zobaczą słowo „zaiste”).

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka



4 komentarze:

  1. Chętnie kiedyś sięgnę po książkę z dorobku Martina, która nie wiąże się z cyklem PLiO. Choć główny bohater wygląda na trudnego do polubienia i faktycznie zachowuje się dziwnie, to na swój sposób podoba mi się, że jest tak bardzo niesztampowy.

    OdpowiedzUsuń
  2. No proszę, ja też niedawno miałam okazję recenzować dzięki współpracy z Dużym Ka i widzę, że mamy bardzo podobne odczucia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O kurczę, Martin i kosmiczna odyseja. Nie potrafię sobie tego wyobrazić, nie bardzo mi to do Martina pasuje, ale w sumie czemu by nie spróbować.

    OdpowiedzUsuń
  4. Muszę się w końcu zmusić do przeczytania ksiażek tego autora :)

    OdpowiedzUsuń