wtorek, 19 sierpnia 2014

Simon R. Green - "Coś z Nightside"

Tytuł: Coś z Nightside
Autor: Simon R. Green
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 218
Ocena: 3/10

Opis:
John Taylor, specjalista od spraw beznadziejnych, od pięciu lat skutecznie unika kłopotów. Błogi spokój kończy się wraz z chwilą, gdy próg jego biura przekracza obrzydliwie bogata Joanna Barrett. Za cenę odnalezienia jej córki, enigmatyczny detektyw łamie daną sobie przysięgę i wyrusza tam, gdzie nie można polegać nawet na ciągłości czasu.

Konie, które boją się dentysty, gazeta z przyszłego tygodnia, przeboje Dylana grane od tyłu przez ulicznego grajka i krzywizny czasoprzestrzeni… Żeby to przetrwać, wstąp na szklaneczkę czegoś mocniejszego do Obcych Znajomków. Uważaj! Twoją moralność oceni sam Merlin…

Nightside. Miejsce, gdzie spełniają się marzenia i ożywają koszmary. Gdzie można kupić wszystko, często za cenę duszy.

Recenzja:

Kiedyś, wcale nie tak dawno temu, wydawało mi się, że Fabryka Słów to najlepsze wydawnictwo wydające fantastykę w Polsce. Ich logo na książce było dla mnie jak znaczek firmowy gwarantujący, że pozycja, na której się znajduje, jest co najmniej dobra, a całkiem możliwe, że więcej niż dobra – świetna, genialna nawet. Wiele moich ulubionych książek wydała właśnie Fabryka Słów, ale im więcej ich czytam, tym wyraźniej zauważam, że tak naprawdę to, co wydają, dzieli się na dwie grupy – wspomniane wyżej dobre książki i takie, które osoby pracujące w wydawnictwie z jakiegoś powodu uznały za dobre (?) – w każdym razie za warte wydania. Okazują się nie takie znowu warte inwestycji, bo nie trafiają do szerokiego grona odbiorców. Albo inaczej – trafiają do wąskiego. Jak łatwo się domyślić, Coś z Nightside należy do tej drugiej grupy.
John Taylor to typowy, archetypowy wręcz detektyw. Specjalista od spraw beznadziejnych, śpi we własnym biurze, chodzi w długim do ziemi prochowcu i nie stroni od alkoholu, a kolejni wierzyciele pukają ciągle do jego drzwi (w których notabene znajduje się dziura po kuli). Pewnego dnia pojawia się w jego obskurnym biurze piękna kobieta – odpowiedź na jego finansowe kłopoty. Jak mógłby odmówić prośbie pięknej pani, tym bardziej że mówi o zagubionej córce? Bierze tę robotę, a jakże. To, co dzieje się potem, przypomina mi trochę akcję innej książki wydanej przez Fabrykę, gdzie całkiem podobny detektyw wyruszył na poszukiwania jednorożca po Manhattanie – „fantastycznym” Manhattanie, którego nie dostrzegają wszyscy mieszkańcy. W zasadzie jak teraz o tym myślę, obie książki są bardzo podobne, oparte na identycznym schemacie. W przypadku Coś z Nightside mamy Nowy Jork nie Manhattan i autor postarał się trochę bardziej, bo nazwał tę specyficzną dzielnicę Nigthside. W Nightside nic nie jest takie, jakie się wydaje, to miejsce niebezpieczne, pełne absurdów, potworów, miejsce, gdzie zaginają się czas i przestrzeń, gdzie marzenia spełniają się o wiele rzadziej niż najgorsze koszmary, a słońce nigdy nie wstaje. W tej mrocznej dzielnicy John Taylor cieszy się złą sławą, budzi grozę i ma wcale niezłą reputację, na którą pracuje cały czas.
Brzmi niezbyt oryginalnie? No i nie jest specjalnie oryginalne, ale książka byłaby jeszcze do uratowania, gdyby pan detektyw okazał się charyzmatycznym gościem, dialogi byłyby błyskotliwe i dowcipne, a akcja dynamiczna. Tymczasem Taylor nie potwierdza swojej reputacji, autor pisze, jaki to groźny typ, ale jego czyny tego nie potwierdzają. Dialogi? Kiedy Joanna Barrett (ta piękna pani, która zawitała do jego biura) nazwała Tylora „swoim bohaterem”, straciłam ochotę na dalszą lekturę. Ale zmęczyłam ją do końca z braku lepszego zajęcia. Zakończenie niczym mnie nie zaskoczyło, ot dobro zwycięża.
Rozczarowała mnie ta książka. Fabryka oczywiście postarała się o świetną oprawę graficzną, ale nie kupiłam Coś z Nightside, żeby pooglądać obrazki. Przynajmniej tyle, że nie wydałam na nią majątku, bo kosztowała tylko 10 zł. I zdaje się, że to jest klucz – jeśli książka z Fabryki kosztuje niewiele, to ta z drugiej grupy i nie warto wydawać na nią pieniędzy. Na Coś z Nightside nie było warto.


5 komentarzy:

  1. Ja już dawno zauważyłam, ze FS wydaje dużo chłamu, ale jeżeli chodzi o oprawę graficzną to rzeczywiście, chwalę ją sobie bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tez lubię Fabrykowe książki, ale z tym kluczem o którym na końcu wspomniałaś to się nie zgodzę do końca, bo zdarzyło mi się przeczytać kilka dobrych książek, które kosztowały grosze i zostały wydane przez FS. Owszem, zdarzały się wtopy, ale nie narzekam na ich książki. Może jeszcze wystarczająco mocno się nie nacięłam. Opis detektywa z książki bardzo przypomina mi wizerunek mojego ukochanego Felixa Castora. Szkoda, że ta książka jest niewypałem, bo miałam na tą serię ochotę...

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm ciężka sprawa z tym wydawaniem książek. Coraz mniej jest tych naprawdę dobrych i myślę, że FS jest jednym z wielu. Po prostu wydaje się za dużo książek, a co za tym idzie chłam i tyle.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale się zawiodłam! Znowu mnie oprawka zmyliła, myślałam, ze będzie to kawał dobrej lektury, a tu takie coś. Odpuszczę sobie.

    OdpowiedzUsuń
  5. przyznaję, że miałam ją w planach, ale teraz po twojej recenzji chyba zmienię zdanie. Chociaż okładka jest piękna. :(

    OdpowiedzUsuń